Pierwszy cykl BEP był ekscytujący w swoim przerażającym aspekcie. Zupełna nowość budząca perwersyjną ciekawość.Wejście w nowy świat. Oczekiwanie i nieoczekiwane wrażenia.
Teraz jest inaczej, bo w sumie to wiem co mnie czeka. I to jest słabe, bo wiem, że będzie raczej źle. Za trzy dni znowu zacznie mnie mdlić. W sobotę stracę ochotę na cokolwiek. A polepszy się dopiero w kolejną sobotę. Przez tydzień nie przeczytam nic, co ma więcej niż dwa zdania, będę się budził i kładł spać z chęcią rzygania, będę ledwo chodzić i jeść krupnik. Kurwa mać.
Pierwszy cykl był o tyle znośny, że nie wiedziałem co będzie. Zawsze to była jakaś niewiadoma. Wszystko, nawet to słabe, było nowe, więc ciekawe. Spodziewałem się wielu najgorszych rzeczy, a one nie przyszły, więc optymizm miał swoją pożywkę.
A propos pożywki. Nie mogę już patrzeć na moje szpitalne śniadania, czyli kanapki. Wywołują mdłości.
Wystarczy samo skojarzenie: kanapka – szpital – wlewka – kibel – zło.
Dlatego na jutro wybieram sobie w sklepie ciasteczka BelVita (smaczne), które „stopniowo uwalniają węglowodany” (hehe) i bardzo kwaśne soczki (żurawinowy i malinowy). Na obiad po powrocie będzie barszcz czerwony Krakus (taki wielki karton, 1.5 litra, idealnie dosmaczony) i uszka z mięsem.
Taka dieta.
W nudnościach najgorsze jest to, że nie odpuszczają praktycznie, ani na chwilę. Że cały czas nie dają o sobie zapomnieć. Że liczysz dni, godziny do momentu, kiedy się skończą. Że nasilają się na samą myśl o lekach, oddziale, wyjściu z domu.
Ja i tak mam dobrze. Pod gabinetem zabiegowym rozmawiałem ze starszą panią, której mąż leżał na Onkologii na Ursynowie. Jak mówiła “skoro wszyscy dookoła rzygają, to nawet jak Ci się nie chce rzygać, to w końcu zaczniesz”.
Chemia robi jeszcze jedną małą, ale uwierającą rzecz – zmienia smaki i zapachy. To co wcześniej smakowało, teraz nie smakuje. To czego wcześniej nie lubiłeś, nagle jest smakołykiem.
Jak wchodzę w domu do toalety, to czuję szpital. Czuję też dziwny zapach, który wcześniej był miły – kostka toaletowa rozrywa mi wręcz nos, wyczuwam jej cały chemiczny skład, ten zapach jest po prostu nie do zniesienia.
Do kosza!
Na oddziale pierwszego dnia drugiego cyklu stara bieda.
Ta sama rutyna – izba przyjęć, krew, chemia, kroplówki, smutni pacjenci, wypisanie z oddziału. Tylko chyba mina lekko przygaszona, ale dalej z nastawieniem na to, żeby się nie dać.
Ale są też na moim oddziale prawdziwi twardziele, jak koleś, na oko pięćdziesięcioletni, który siedzi pod kroplówką i popija ciepłą Hoop Colą, kanapkę z jajkiem na twardo.
Jajko na twardo wyczuwam bezbłędnie z pięciu metrów od czasów wycieczek szkolnych.