Szósta rano, jestem na oddziale onkologii.
Przede mną wenflon, badanie krwi, i potem wlewamy. Mam kanapki (Kasia się uparła, chociaż to bez sensu), komputer, książkę, gazetę.
Zróbmy to szybko.
„Panie Wojtku… Nie był Pan na izbie przyjęć? Nie mogę pobrać, bez wpisania do systemu. Pół godziny Pan czekał tutaj? No i co ja poradzę, proszę wracać na izbę i potem dopiero do mnie”.
Izba przyjęć. Godzina 8.30.
Udało się. Przyjęto mnie. Teraz już pójdzie szybko.
„Panie Wojtku, jak samopoczucie? Teraz pobieramy, zostawię od razu wenflon, która ręka? Wyniki za godzinę, proszę czekać.”
Korytarz oddziału onkologii. Wszyscy czekają na korytarzu. Za wyjątkiem tych co są tutaj na stałe, oni leżą w swoich salach. Chodzą cały dzień w piżamach. A w czym mają chodzić? W garniturach? Właśnie, nie napisałem, że jako pacjent z Warszawy, mam codziennie pojawiać się na wlewki i wracać do domu – zostawianie mnie na oddziale byłoby i kosztowne i niedobre dla mojej psychiki. To rozsądne. Co wiążę się niestety z tym, że codziennie muszę się „przyjmować” i „wypisywać”.
Godzina 10.00.
„Panie Wojtku, zapraszam, zaraz zrobią dla Pana chemię, krew jest dobra. Proszę iść pod salę, zawołają Pana”. To już mój opiekun przez najbliższe miesiące, młody i fajny doktor G.. Chyba myśli, że jestem walnięty, bo patrzy na mnie dziwnie, mimo iż śmieje się z moich żartów. Albo śmieje się, żeby mi przykrości nie zrobić.
Godzina 11.30
Wreszcie wchodzę na salę. Zjadłem już dawno obie kanapki i zaczynam być głodny.
Za pól godziny wjeżdża moja paczka z chemią.
Bleomycyna.
Etopozyd.
Cisplatyna.
Od czego zaczynamy, siostro?