Siedzę sobie już drugą godzinę na korytarzu przed gabinetami zabiegowymi w oczekiwaniu na ostatnie badanie, czyli tomografię. Tomografia komputerowa to, w skrócie, taka duża kapsuła, która prześwietla całe ciało z każdej możliwej strony i namierza skurwiela, jakim jest rak. Wchodzisz do niej, kładziesz się, widzisz jak obsługa wychodzi i zakłada kostiumy przeciwko promieniowaniu (żart) i leżysz spokojnie przez kilka minut.
W trakcie tomografii podaje się dożylnie środek cieniujący, czyli kontrast.
Kontrast jest śmieszny, bo po podaniu, przelatuje przez całe ciało, od głowy po czubek stopy, powodując dziwne uczucie – ciepła, wewnętrznego szczypania lub też lekko przypiekanej skóry żył.
Trochę tak, jakby wyssać krew, wlać do rondelka, podgrzać ją, dodać chilli i wlać z powrotem przez noc albo oczodoły. Poczekać aż doleci do stóp i zatkać oczodoły oczami.
Ale spokojnie – to naprawdę nie boli. I trzeba się do tego przyzwyczaić, bo będzie to rutynowe badania na obecność zmian rakowych, po zakończeniu leczenia. Tomografia widzi raka. Za to ją powinniśmy kochać.
Niestety tomografię często robi się w nagłych przypadkach i poza kolejnością. Często w ramach równie szybkich przypadków, zakłada się, w imię dobra pacjentów, że na jedną osobę wystarczy 10 minut. To z jednej strony dobrze – bo terminy oczekiwania nie są zabójcze dla nas, a mogą być zabójcze dla raka, ale z drugiej strony źle, bo tak jak w tym wypadku, stawiając się punktualnie na godzinę 14-tą, wszedłem do gabinetu kilka minut przed 17-tą.
Ale potem już z górki.
Piąteczek, piątunio, czyli tradycyjne szaleństwo – zabawa z dzieckiem, telewizor i spać.
Zdjęcie pochodzi ze strony: diagnosticolordi.com.ar, bo niestety ciężko robi się zdjęcia w gabinecie tomografii. Jeśli wiecie, co chcę powiedzieć.