Wyniki są jednoznaczne. Chemioterapia tak mnie osłabiła, że mam tydzień przerwy od antybiotyków. W jej zastępstwie będę sobie wkłuwać igłę w brzuch.
Doktor pokazał mi jak. Proste. Igła w brzuch.
“Panie Wojtku, to proste, bierze Pan brzuch, ściska i wkłuwa sobie igłę, ok? No to do widzenia, bo ja mam pracę jeszcze, wie Pan.”
No raczej. Doktor G. jest spoko. Bez żadnej ironii, myślę, że jakbyśmy trafili na siebie w okolicach liceum lub studiów to moglibyśmy się kumplować.
No dobra, ale my tutaj nie o relacjach ale o zastrzyku w brzuch. Brzmi strasznie, ale jak spojrzy się na cenę takiego jednego wkłucia, to aż czuje się lekkie podniecenie na myśl o tym bogactwie, które za chwilę się we mnie znajdzie.
Na szczęście ten lek, na szybszą regenerację czerwonych krwinek, jest refundowany, inaczej opuściłbym tego dnia aptekę lżejszy o 600 złotych, za 5 zastrzyków.
W tym momencie mała dygresja, do wszystkich plujących na państwową służbę zdrowia, składki na ubezpieczenie zdrowotne, kolejki do lekarzy i brak wi-fi na oddziałach – przestańcie płacić to zdrowotne, załóżcie sobie złotą kartę w prywatnej firmie typu Medicover.
I spróbujcie zachorować na coś więcej niż grypa. Wtedy zobaczycie wreszcie za co płacicie. Zobaczycie ile kosztujecie. Zobaczycie, ile kasy codziennie, idzie na Was z budżetu szpitala. Poleżcie sobie na oddziale i popatrzcie co na nim się dzieje.
A wracając do tematu:
Słabe krwi wyniki,
przez 5 dni zastrzyki,
po tygodniu badanie,
i jak lepiej to wlewanie.
Czyli tydzień przesunięcia. Cudownie. I jeszcze ta igła w brzuch. Już widzę oczami wyobraźni, jak przez przypadek wkłuwam się do jelita i wszystko co przetrawiłem wylatuje cienką dziurką na monitor komputera.
Ale okazuje się, że nie jest wcale tak źle, zastrzyki za 120 złotych sztuka są nawet przyjemne, nic nie czuć, a ich konstrukcja iście szwajcarska.
Co nie zmienia faktu, że wlewka się opóźnia i rodzi niezły paradoks.
Nie chcesz kolejnej wlewki, ale jej chcesz, bo wiesz, że dzięki niej jest już bliżej do końca.
Fuck.