Siedzę sobie radośnie drugiego dnia, drugiego cyklu wlewek, pod kroplówką. Jest koło 14, już po “obiedzie”, wlewki trwają ze cztery godziny. Jeszcze godzina i do domu. Drugi dzień to jeszcze brak prawdziwych skutków ubocznych chemii, jeszcze się cokolwiek chce.
Na sali po drugiej stronie siedzi, tak na oko, 30-letnia dziewczyna. Taka wiecie, z tych fajnych. Widać, że zmęczona, ale optymistyczna, z uśmiechem na twarzy. Pewnie zaraz koniec wlewania i do domu. Czyta książkę. Pierwszy raz widzę ją “na moim oddziale”.
Raz na jakiś czas patrzę w tamtym kierunku znad laptopa, bo to w sumie fajny widok, taka odskocznia od tego ogromu cierpienia.
Ordynator S. wita się ze mną i pozostałymi na sali, podchodzi do niej i zaczyna rozmowę. Konkretną, bo tutaj nie ma czasu na rozmowy o niczym. Słyszalną, bo tutaj nie dzieje się za wiele, więc jak zaczyna się rozmowa pacjenta z lekarzem, to wszyscy słuchają. No bo co mają robić?
“– Będzie Pani musiała musiała udać znowu do pracowni doktora T. , na ulicę G, w Warszawie*….
– Ale ja już tam przecież byłam i powiedzieli, że więcej nic dla mnie nie zrobią, bo wracamy do normy.
– No właśnie, niestety będzie musiała tam Pani wrócić, bo ma Pani bardzo złośliwy przerzut, właśnie to wyszło na zdjęciach, a tylko oni będą w stanie coś z tym zrobić, ja nie mam tutaj jak”
Widzę jak jej twarz z radosnej zamienia się w sekundę w zmęczoną, smutną, cierpiącą. Że zaczyna płakać, bo właśnie po raz kolejny dowiaduje się, że to nie koniec. A jeszcze pięć minut temu było.
Ja nie płaczę, nie mogę, bo czuję jakby ktoś walnął mnie pięścią przez łeb.
Od tego dnia minęło pół roku. Nie pamiętam jej twarzy, nie mam pojęcia czy ona żyje i co było dalej. Minęło pół roku, a ja co kilka dni, mam to przed oczami. Zawsze wtedy kiedy przez chwilę myślę, jak miałem źle.
W porównaniu z NIĄ, miałem dobrze i cholernie dużo szczęścia.