Jestem po wynikach krwi, tomografii i wizycie u mojego lekarza prowadzącego.
Po trzech miesiącach od diagnozy, wygląda na to, że pozbyliśmy się dziada.
Nie wiem, czy się cieszę. Kasia, do której od razu zadzwoniłem, ucieszyła się. „Wiedziałam, że tak będzie”.
Ja też się ucieszyłem. Ale to radość z tego, że sprawdziło się to co założyłem na początku. Że wygram.
Bo momencie kiedy dowiadujesz się, że akurat u ciebie postanowił uwić sobie swoje przytulne gniazdko ten mały skurczybyk, zwany także rakiem, dostajesz mocno w twarz.
Na chwilę tracisz przytomność. Po chwili zaczynasz szukać odpowiedzi na setki pytań. Bo zazwyczaj przed faktem wykrycia nowotworu, jeśli nie miało się go wśród swoich bliskich, ten temat znamy powierzchownie i stereotypowo.
Bo rak i nowotwór kojarzą się jednoznacznie – ze śmiercią, z wyniszczającą chemioterapią, ze szpitalem i powolnym, bolesnym opuszczaniem tego świata.
Ja oczywiście, praktycznie od razu, rozpocząłem przeglądanie Internetu. Od początku do końca.
Nie pamiętam na jakie strony trafiłem, ale pamiętam, że po pierwszej byłem przekonany, że to już koniec – ze właśnie rozpocząłem powolną śmierć. Na szczęście zaraz trafiłem na drugą, na której przeczytałem, że mój przypadek, w większości jest całkowicie wyleczalny.
I z jakiegoś powodu uznałem, że akurat mnie dotyczyć będzie ta druga wersja. Że to tylko ciekawa, być może niezbyt radosna, ale jednak przygoda. A jak pamiętamy, najlepsze przygody, które kończą się dobrze, zawsze po drodze mają swoje niefajne wydarzenia.
Druga rzecz, to bardzo szybki rozwój wypadków. Dzięki lekarzom, których miałem na swojej drodze, na stół i na chemioterapię trafiłem błyskawicznie. Jeśli dodać to tego potrzebę pozamykania i przekazania rzeczy związanych z pracą Radkowi, to w sumie tego czasu na myślenie miałem na tyle mało, że mogłem skupić się na jednej i prawdziwej wersji – wszystko będzie dobrze.
Trzecia rzecz to ludzie, których masz dookoła. Zazwyczaj w takim momencie nie jest ich dużo. Ja zamknąłem się w szczelnej skorupce, do której dopuściłem tylko najbliższych (na różnych poziomach tego co nazywamy bliskością, nie tylko rodzinną). I on nich dostałem od samego początku porządnego kopa pozytywnych emocji – wszystko będzie dobrze, tylko w to uwierz. Ja uwierzyłem bezwarunkowo.
Przez cały czas wiedziałem, że to tylko przygoda, która się skończy dobrze. Szukałem faktów na poparcie tej tezy i je dostawałem.
Czy to szczęśliwy koniec? I tak, i nie.
Boję się, że ten skurczybyk może wrócić. Bo tak się zdarza.
Boję się, że znowu miałbym dostawać chemię. To nieziemsko złe uczucie.
Boję się, że ktoś z moich bliskich mógłby zachorować.
Boję się, że mój Dawid dostanie gen raka w prezencie od swojego taty.
To zupełnie tak samo, jak zawsze boję się patrząc jak mój, ledwo już chodzący, ale strasznie dzielny tata wchodzi po schodach. Po trzech wylewach. Boję się, że spadnie. Tak jak prawie trzydzieści lat temu na moich oczach, mój dziadek.
To zostaje i nie puszcza. Ale na szczęście to są tylko momenty.
Poza tymi chwilami cieszę się.
Zaczynam biegać, jeszcze chwila i wrócę do piłki, nie palę, zaraz odrosną mi włosy i poczuję się lepiej.