Sobota na oddziale onkologii szpitala Magodent jest miła. Nikogo prawie nie ma, w porównaniu do szalonych dni w ciągu tygodnia, panuje miła cisza, a korytarze są przestronne i zachęcają do spacerów. Także z kroplówką w ręce.
Na samej sali do podawania chemii też zupełnie inaczej. Przez ostatnie trzy dni wszystkie fotele były zajęte. Dzisiaj mogę wybierać i przebierać. Wybieram mój ulubiony, ten na którym siedziałem pierwszego dnia. Może dlatego, że jestem już tak osłabiony, że nie mam głowy do kombinowania.
Czwarty dzień to już ten czas, kiedy antybiotyki wlewane w moje żyły dają o sobie znać. Nudności, problemy z chodzeniem, ogólne rozwalenie wewnętrzne.
Nie mogę czytać ani książki, ani sobotniej, specjalnie kupionej po drodze, gazety, bo od razu przychodzi chęć na wymioty.
Mogę oglądać film na laptopie. Władca pierścieni. Lubię ten film, bo kończy się dobrze, a po drodze jest cała masa przygód.
I tak siedzę, i oglądam. Krople kapią do żył. Co jakiś czas biorę gryza kanapki. Co jakiś czas przychodzi Siostra i zmienia paczki z chemią.
Najbardziej ciekawi mnie, czy w soboty podaje się na oddziale obiad. Bo wtedy do naszej sali zawsze wjeżdża na salę kubek z pyszną zupą – pomidorową, ogórkową, krupnikiem albo jarzynową. Ja proszę o dokładkę i mam wtedy godzinę spokoju, zupa łagodzi uczucie wymiotne.
Z tego miejsca chciałbym zgłosić szpital Magodent do tytułu knajpy roku Gazety Wyborczej!
I od razu dygresja dla tych wszystkich, którzy mieszają z błotem szpitalne jedzenie. Mam wam w sumie tylko jedno do powiedzenia – to jest szpital, a nie restauracja. Tu się leczy ludzi, a nie karmi krewetkami, popijanymi wytrawnym białym winem.
Po skończonej wlewce, trochę jak Zombiak, wracam do domu. Tym razem bez igły w żyle – wyjęta, bo żyła jakaś nie taka jak trzeba. Robię zakupy – soczki z aronii, kasza na krupnik (bo się skończył), musli i pieczywo na śniadanie.
Sobota wieczór. Leżę. A potem idę spać.
Bo w niedzielę ostatnia wlewka pierwszego cyklu (hurra), wstawanie o ósmej rano (bo niedziela, nie ma się co spieszyć) i wizyta rodziców (bo chcą zobaczyć synka raczkotrawnego).