Takie pytanie zadałem kilku znajomym. Facetom w moim wieku. Odpowiedzi były proste i bardzo przewidywalne: długie terminy i kolejki do państwowej służby zdrowia, opłaty za badania prywatne, przekonanie, że jak nie boli, to nic nie jest. Nikt nie powiedział o wstydzie. To akurat zrozumiałe. Jak się czegoś wstydzisz, to też o tym nie chcesz mówić.
Nikt nie powiedział też o złej pogodzie albo o tym, że ma pod górkę. No dobra, ale bez jaj, bo to nie jest śmieszne.
Nikt nie powiedział o czymś w tym wszystkim kluczowym i najważniejszym. O czym?
Po skończeniu chemioterapii i pozytywnych wynikach leczenia, raz na trzy miesiące muszę zgłosić się na oddział onkologiczny i zrobić rutynowe badania. Takie, które wykryją, czy rak przypadkiem nie postanowił zrobić mi dowcipu i nie wrócić.
Krew, tomografia i wizyta u lekarza prowadzącego. Taka formalność, raz na trzy miesiące, przez 5 kolejnych lat.
Skora to taka formalność, to dlaczego za każdym razem, kiedy odbieram wyniki tomografii, jak dwa dni temu, mam gęsią skórkę? To dlaczego przez chwilę waham się, czy otworzyć kopertę? Dlaczego, kiedy już czytam, to bez oddechu?
Za chwilę wychodzę na wizytę do mojego lekarza prowadzącego, jak za każdym razem mam dostać skierowanie na badania za trzy miesiące i zapewnienie, że wszystko jest ok. To dlaczego, mimo iż w gabinecie będę rzucać dowcipy i się śmiać, teraz nie mogę zjeść z nerwów obiadu?
Czy nie dlatego, że nigdy nie wiadomo, czy nie okaże się, że jednak wyniki nie są czyste. Że zawsze w tych 99,9% jest ten jeden promil wątpliwości. Że w jednej sekundzie, mój świat znowu się może zmienić.
To takie proste – skoro nie wiesz, że masz raka, to go nie masz!
Masz go dopiero od chwili kiedy o nim wiesz. Więc nic dziwnego, ze wolisz o nim nie wiedzieć.
To dlatego rak zabija tak wiele osób – bo wykrywany jest za późno. Bo wcześniej nie chcieliśmy o nim wiedzieć.
Wolimy nie badać się kontrolnie, bo nie badając się jesteśmy przekonani, że jesteśmy czyści.
Wolimy, żyć tak jak żyliśmy do tej pory – człowiek z natury nie lubi zmian.
Jeśli się zbadamy, to nagle może się okazać, ze jesteśmy chorzy. A tego nie chcemy, prawda?
Każdy musi kiedyś na coś umrzeć.
Oczywiście. Tylko dlaczego na raka jądra i przed czterdziestką?
„Każdy musi kiedyś umrzeć, więc przestańcie się lansować w mediach z tymi wąsami”. Taki komentarz przeczytałem ostatnio w kontekście akcji Movember i przypadku Anny Przybylskiej – wiedziała, badała się, była młoda a i tak nic to nie dało – każdemu jest coś pisane”.
Z całym szacunkiem, ale takie myślenie godne jest 15 latka, który z założenia jest nieśmiertelny i zabija się jadą po pijanemu samochodem z dyskoteki albo 60 latka, który pali od 40 lat, nie bada się i „nagle” dowiaduje się, że ma raka w stadium, które jest nieuleczalne.
Na raka jądra czy raka prostaty nie musimy umierać. Jeśli tylko wykryjemy go szybko.
Napisał do mnie kilka dni temu Kamil (opiszemy wspólnie niedługo jego przypadek) – wykrył raka jadra na tyle szybko, że skończyło się tylko na zabiegu wycięcia. Nawet chemia nie była konieczna! Jakież to kurwa piękne.
Badajcie się. Bo w tym wypadku niewiedza może okazać się bardzo śmiertelna. A wiedza pokona raka i chwyci go za jego smutne jaja!